środa, 28 grudnia 2016

Dla wrażliwców "Cytrynowy sad" Luanne Rice


Zapraszam Was dzisiaj na ostatnią recenzję w tym roku. Książka, która porusza temat straty, nielegalnej imigracji, różnych kultur i statusów oraz więzi, które tworzą się, bo każdy z bohaterów stracił dziecko. Powieść, gdzie miłość i rodzinna to najważniejsze wartości.


Julie Hughes pięć lat po śmierci męża i swojej ukochanej córki nadal nie może się otrząsnąć po tej tragedii.  Doktor antropologii, aby wrócić do świata "żywych" postanawia przyjąć propozycję opieki nad cytrynowym sadem swojego wujostwa, którzy badają w Irlandii życie przodka, John'a Riley'a.
Tam spotyka Roberta Roderiquez'a, nowego zarządcę sadu. On czując więź z kobietą decyduje się, na opowiedzenie swojej poruszającej i bardzo smutnej opowieści. Jego sześcioletnia córka zaginęła podczas nielegalnego przekraczania granicy Meksyku i USA. Mężczyzna obwinia siebie za całe zajście. 
Kobieta wierzy, że uda jej się rozwikłać tajemnicę zniknięcia dziewczynki, a nawet ją odnaleźć. Czy to może się udać?


Nie oszukujmy się, to nie jest książka szybka i lekka. Ta pozycja ma za zadanie poruszyć nasze serca, wpędzić nas w zadumę i dać chwilę na refleksję. Bałam się o to, że Luanne Rice przekombinuje. Przy takim temacie ciężko jest stworzyć bohatera realnego, a nie przerysowanego. Ważne są autentyczne emocje i przemyślenia. To się na szczęście udało.
Po raz pierwszy spotykam się z twórczością Rice, ale już pałam do niej sympatią. Duży plus za realistyczne opisy, które sprawiają, że możemy poczuć zapach cytryn i upał lata. Przez kilkanaście stron, książka dość powoli się rozkręca, po to by nagle wgnieść nas w oparcie fotela. Akcję napędza kilka dramatycznych momentów, które sprawiają, że odłożenie książki jest niczym bluźnierstwo. 
Narracja prowadzona jest z kilku perspektyw. Daje nam to możliwość poznania historii oczami wielu osób, gdzie nic nie może zostać ominięte, a każdy nawet najmniejszy wątek nie jest niedokończony.
To potężna opowieść o miłości i współczuciu. Powieść kończyłam ze łzami w oczach. Przy książce przeżyłam całą paletę emocji, od radości po przejmujący smutek.
Znacie mnie, i wiecie, że po prostu muszę wspomnieć o okładce (okładkowe sroki łączmy się 😄). Jest naprawdę piękna. Wielki ukłon w stronę grafików, którzy stworzyli niesamowity klimat, oddający treść książki. Wszystko jest bardzo minimalistyczne, co już jest chyba takim znakiem rozpoznawczym Wydawnictwa Kobiecego.  
Bardzo spodobał mi się fakt, że autorka zrobiła prawdziwe rozeznanie. Po sprawdzeniu paru faktów okazuje się, że John Riley, istniał naprawdę, i faktycznie był imigrantem. 
Cytryna bardzo dobrze opisuje tę książkę. Sam owoc kojarzy się z aromatycznym zapachem i latem, chyba przez ten kolor. Ale to również sok, który jest przecież kwaśny. Taka jest właśnie ta opowieść; słodko-kwaśna, tak jak nasze całe życie.
Książka, przynajmniej według mnie, bardziej przeznaczona jest dla starszych odbiorców. Takie osoby będą się mogły bardziej utożsamiać z głównymi bohaterami, bo one same wiedzą, jak to jest dostać potężnego "kopa" od życia.
W wielkim skrócie: Książka łamie serce, jednocześnie wciąga i jest po prostu piękna.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję:

Dominika